Fot. Krzysztof Antoń.
W jednym z poprzednich wydań Pulsarowego.pl zamieściliśmy materiał na temat syndromu DDA (dorosłe dzieci alkoholików). Co to jest, jakie są jego przyczyny i czym się charakteryzują ludzie nim dotknięci. Dziś przedstawiamy zwierzenia dojrzałej już kobiety, która przeszła w dzieciństwie i wczesnej młodości przez domowe piekło, a teraz stara się zapanować nad powrotem do egzystencjalnego spokoju
Mieszkam od urodzenia w mieście średniej wielkości w województwie kujawsko-pomorskim. Mój dom rodzinny kojarzyć się zawsze będzie z alkoholem, awanturami i biedą, bo w nim nam się nie przelewało. Ojca, zdeklarowanego alkoholika, niewiele pamiętam. Miałam tylko 3 lata, jak nas, mnie i moją mamę, zostawił i po prostu się wyprowadził. Niedługo potem zmarł, zapiwszy się na śmierć.
Mama zdecydowała się drugi raz wyjść za mąż. Ten kolejny wcale nie był lepszy. Wielokrotnie, w trakcie kolejnej awantury, kiedy wracał do domu pijany, musiałyśmy ratować się ucieczką przez okno w samych nocnych koszulach. Mimo takich zdarzeń, moja matka zdecydowała się, a może to był przypadek, na zajście w ciążę. I tak się też stało. Urodziła się moja młodsza przyrodnia siostra.
Poszłam do szkoły. Pamiętam, że dzieci nie chciały się ze mną bawić, bo chyba byłam od nich inna. Uczyłam się dobrze i nie sprawiałam też kłopotów wychowawczych. W czasie edukacji w podstawówce moim oparciem byli dziadkowie. To do nich często szłam po szkole, by tam zjeść obiad i odrobić lekcje.
Minęło osiem lat i trzeba było zdecydować się, w jakiej szkole średniej mam podjąć naukę. Ja chciałam kontynuować edukację w liceum ogólnokształcącym, ale moja mama za namową ojczyma zdecydowała, bym poszła do technikum odzieżowego, bo szybko zdobędę zawód i pójdę od razu do pracy. I tam rozpoczęłam od września edukację. Nawet potem mi się to spodobało. Nauka, czy to przedmiotów ogólnokształcących, czy zawodowych, sprawiała mi dużą przyjemność. To była ucieczka od domowych awantur, wszczynanych o byle co przez pijanego ojczyma. Bardzo spodobał mi się zwłaszcza język angielski i chcąc go sobie bardziej przyswoić, zaczęłam chodzić na prywatne lekcje, które finansowali dziadkowie.
A w szkole, mimo że bardzo dobrze się uczyłam i zachowywałam, nie mogłam znaleźć porozumienia z koleżankami i kolegami. Nie zawsze byłam w danym środowisku czy grupie tolerowana. Dlatego szukałam swojego miejsca w życiu jako punk, depechówa czy w końcu harcerka.
W domu najważniejsze miejsce zajmowała moja młodsza przyrodnia siostra. Wszystko było dla niej. Ona jadła szynkę, dla mnie była pasztetowa. Dla niej nowe markowe ciuchy, dla mnie te, które sobie uszyłam na zajęciach w szkole. Bo na nią pracował jej ojciec i nasza wspólna matka, na mnie tylko matka. W dodatku ja byłam ta gorsza, głupsza i w ogóle wszystko co złe, wiązało się z moją osobą.
Chciałam być modnie ubrana, a zaczął się wtedy szał na martensy, więc ja też chciałam mieć takie buty. Na nowe nie było mnie stać. Jedna z koleżanek zaproponowała, że sprzeda mi swoje stare, bo kupiła sobie nowe. Z pomocą dziadków oraz w tajemnicy przed swoim mężem dołożyła mi mama, zebrałam odpowiednią kwotę i martensy miałam. Po tygodniu się rozpadły, ale koleżanka pieniędzy nie chciała oddać, choć wiedziała, iż te buty długo nie wytrzymają.
A w rodzinie zaczęły się zmiany. W końcu matka powiedziała: dość! Skierowała sprawę do sądu o znęcanie się ojczyma nad rodziną. Fizyczne, psychiczne i materialne. Zeznawałam i ja, choć przyszło mi to z niemałym trudem. Ojczym dostał wyrok w zawieszeniu i nakaz eksmisji. Zasądzono także od niego alimenty na moją młodszą siostrę. Ja wtedy byłam w klasie maturalnej.
Po szkole musiałam iść do pracy. Zaczęłam realizować się jako sekretarka, co oczywiście z szyciem odzieży nie miało nic wspólnego. Jednocześnie zaczęłam studia zaoczne na UMK w Toruniu na marketingu i zarządzaniu. Co prawda marzyłam o anglistyce, ale w tym wypadku musiał zwyciężyć pragmatyzm.
Chyba po roku, kiedy miałam dość dojeżdżania do pracy pociągiem, otworzyła się szansa zajęcia w charakterze pomocy księgowej w Miejskiej Bibliotece. Tu przeszłam wszelkie stanowiska, aż w końcu wygrałam konkurs na jej dyrektora. W tak zwanym międzyczasie ukończyłam nie tylko studia magisterskie, ale dwa podyplomowe, nie licząc licznych kursów. Takie stanowisko piastowałam tylko jedną kadencję, bo kolejną wygrała dziewczyna, która miała lepiej napisany program. Myśląc, że jej będę zagrażać, tak mnie traktowała, że w końcu obawiając się zwolnienia dyscyplinarnego, odeszłam sama. Kolejna praca, tym razem jako marketingowiec, też nie była dla mnie szczęśliwa, bo skończyła się dyscyplinarką, czego do dziś nie jestem w stanie zrozumieć.
Porzućmy tymczasem życie zawodowe i skupmy się na osobistym. Po maturze w technikum nastał czas intensywnych kontaktów towarzyskich. Miałam silną awersję do mężczyzn, co było dla mnie zrozumiałe. Dla panów nie, bo odmawiałam z nimi spotkań i dlatego spędzałam wolny czas wyłącznie w żeńskim gronie. Aż znalazł się ten jeden. Z nim był ten pierwszy raz, który mnie bardzo rozczarował. Podobnie jak kolejne z nim kontakty seksualne. W końcu poznałam przez moją koleżankę kogoś, kto został moim mężem. Chorąży Wojska Polskiego z własnym mieszkaniem. Przeniosłam się do niego. I chyba go kochałam. A miałam już wtedy 28 lat. Po dwóch latach takiego życia zaszłam w nieplanowaną ciążę. Ja – jako trzydziestka, on 32-latek – wzięliśmy ślub w USC. Byłam wtedy już cztery miesiące w ciąży. Po pięciu kolejnych miesiącach urodziłam córkę.
Przenosiny do nowego lokum, który dostał mi się jako spadek, bardzo popsuł nasze relacje. Nigdy seks nie był dla mnie ważny; w zasadzie od niego mnie odrzucało, ale mąż miał duże potrzeby. Koleżanki mówiły o jakimś orgazmie, jakie to jest fajne odczucie, a ja do tej pory nic takiego nie doświadczyłam i nie wiem, jaki to ma smak.
Ten brak rozładowania emocjonalnego u męża powodował u niego silną frustrację. Wszystko zaczęło się między nami psuć. Dochodziło do karczemnych awantur. Kilkukrotnie chciałam odebrać sobie życie. I to było nie do zniesienia. W końcu skończyło się moje małżeństwo rozwodem, co u mnie poprzedzone zostało leczeniem psychiatrycznym. Nie wspominam tu o innych lekarzach-specjalistach, pod których stałą opieką jestem od kilku lat.
Chcąc ratować nasz związek, kiedy chyba był czas na jego uratowanie, aby dać mężowi namiastkę mojego ja, na czterdzieste urodziny podarowałam mu album z moimi aktami, które wykonała znajoma fotografka. Nie wiem, jak to się stało, ale zdjęcia wyciekły i można je było obejrzeć sobie w sieci. Tak sobie myślę, że w zasadzie nie mam się czego z tego powodu wstydzić. Niech się wstydzą ci, co je oglądają, a przy tym się niezdrowo podniecając.
Kilka lat temu poznałam kogoś. To znany w moim mieście dziennikarz. Nie, nie był to żaden kochanek. Po prostu przyjaciel. Był moim autorytetem, powiernikiem, psychoterapeutą, doradcą i mentorem. Poza tym stał się dla mnie swoistym bankomatem. Dług wobec niego wyniósł w tej chwili już kilka tysięcy. Ale bywał też świętym Mikołajem. Od niego dostałam laptopa, nie mówiąc o garderobie czy markowych kosmetykach. Pod wpływem złego impulsu, a w zasadzie bez powodu, zerwałam z nim wszelkie kontakty. Teraz wiem, że to było głupie i irracjonalne, ale się stało. Zdaję sobie teraz sprawę z tego, że nowi znajomi z Grudziądza i Malborka mi go nie zastąpią. I to wszystko przez to moje DDA. Takie książkowe.
Niektórzy, którzy mnie lepiej znają, wiedzą, że te całe fiubździu czy infantylna egzaltacja to maska, za którą kryje się przyczyna, jaka mnie ukształtowała, czyli patologiczny dom rodzinny. Bo ów syndrom DDA jest rzeczywiście trudny do wyleczenia i naprawdę potrafi złamać życie.
Wysłuchał i zanotował: Krzysztof Antoń
Proszę, czytaj również na portalu: netka.gda.pl