Quo vadis ochrono zdrowia?

Źródło ilustracji: Krzysztof Antoń.

Już w XVI wieku Jan z Czarnolasu pisał: „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”. Także składając komuś życzenia z takiej czy innej okazji winszujemy długich lat życia i bycia w dobrym stanie fizycznym. A czym ono właściwie jest i co oznacza?

WHO (Światowa Organizacja Zdrowia) tak je definiuje – jest to dobrostan fizyczny, psychiczny i społeczny. Tyle. A zadbać mają o nie nie tylko my sami, ale także wyspecjalizowani profesjonaliści czyli lekarze. Określani bywają oni, a także inni pracownicy tej formacji, służbą zdrowia. Pewien nieżyjący już profesor wtedy Akademii Medycznej w Gdańsku mawiał, iż „służba to jest na folwarku, my jesteśmy ochroną zdrowia”. I tego się trzymajmy.

Wróćmy do tematu. Sytuacja w polskiej ochronie zdrowia jest gorsza niż zła. Nie starcza pieniędzy na leczenie, kolejki po poradę do specjalistów, drogie leki, których ostatnio, przynajmniej niektórych, brakuje w aptekach. To tylko trzy wybrane przykłady toczenia przez wirus niemocy zdrową tkankę dostępności do usług medycznych. A miało być tak pięknie. Po transformacji ustrojowej w 1989 roku decydenci odpowiedzialni za kondycję fizyczną Polaków obiecywali rzetelne zajęcie się każdym pacjentem. Powołano na wzór niemiecki Kasę Chorych, która nie zdała egzaminu. Przekształcono ją w Narodowy Fundusz Zdrowia, co praktycznie nic nie zmieniło. Od mieszania herbata nie stała się słodka. A nawet sytuacja uległa pogorszeniu. Zmieniali się ministrowie „od zdrowia”, a każdy miał swoją koncepcję naprawy sytuacji. Było ich dziewiętnastu w ciągu 30 lat. Każdy następny krytykował poprzedniego i próbował przeforsować swoją koncepcję sanacji ochrony zdrowia. Może pod zarządem nowej ministry coś się jednak zmieni na korzyść pacjentów?

Ale funduszy na leczenie nie przybywało. Bo budżet nie był w stanie pokryć zapotrzebowania na środki potrzebne NFZ-towi. Pieniądze miały iść za pacjentem, co było swoistym humbugiem. Czy składka zdrowotna schorowanej emerytki może pokryć jej proces leczenia? Nie. Dlatego funkcjonuje w naszych warunkach tak zwany solidaryzm społeczny. Dobrze zarabiający, zdrowy dziestolatek łoży swoje pieniądze na potrzeby takich ubogich, a potrzebujących interwencji lekarskiej i farmaceutycznej, obywateli naszego kraju.

Inna sprawa to ta, jak te pieniądze są dzielone. Algorytm, którym posługuje się Centrala, jest bardzo krzywdzący dla województwa pomorskiego. Owo niedoszacowanie potrzeb sprawia, że sytuacja szpitali w naszym województwie wygląda tak, jak wygląda. Dlatego różnią się pod wieloma względami od podobnych placówek w innych rejonach Polski. Także od prywatnego szpitala w Gdańsku leczącego i chorych w ramach umowy z NFZ. Należy przypomnieć: Pomorskie jest na pierwszym miejscu choćby pod względem zapadalności na choroby nowotworowe. Może jest tu lepsza i wcześniejsza ich diagnostyka?

To sytuacja kuriozalna, że Fundusz przyznaje pewną kwotę na daną jednostkę leczniczą zakładając z góry, ilu będzie miała pacjentów. Nie szkodzi, iż nie da się przewidzieć, jakie będą faktyczne koszty leczenia tego potrzebujących. Przypadek Centrum Zdrowia Dziecka (zadłużenie na ponad 200 milionów) stanowił modelowy przykład. Narodowy Fundusz Zdrowia rozłożył ręce – pieniędzy nie mamy i nie damy. Ale pilnuje nawet sposobu terapii i ordynacji leków przez medyków. A przecież w przysiędze Hipokratesa wyraźnie wyartykułowano, iż leczenie prowadzone przez lekarza będzie według jego najlepszej wiedzy i sumienia, co ma być dobre dla chorego i nie odmawianiu mu nigdy pomocy. Jaka jest tu rola jakiegoś urzędnika – nadzorcy, który zna się na medycynie jak… Primum non nocere.

Społeczeństwo nam się starzeje i jest bardziej podatne na choroby, z których wiele powstaje na własne życzenie. Na przykład powikłania pogrypowe, bo sąsiadka odradziła szczepienie i wakcynację się zlekceważyło. Wiąże się z tym problem refundacji leków i wszystkie tego skutki. Stale powstają nowe listy, co sprawia, że i lekarze, i farmaceuci dostają, widząc ową niespójność poczynań, przysłowiowej białej gorączki. A organizacje lekarskie pod nazwą Porozumienie Zielonogórskie czy Naczelna Rada Lekarska, a ostatnio rezydenci wymyślają coraz to nowe sposoby, by zdyscyplinować w tym ministra zdrowia. Póki co z miernymi rezultatami.

Jakby nie patrzeć, resortem wstrząsają stale to nowe zawirowania wykazujące na panujący w nim – bez urazy – bałagan organizacyjny. Tak zachwalany system e-WUŚ nie wszędzie od razu działał. Nadal w użyciu długo nie była weryfikacja ubezpieczonych systemem elektronicznym, za pomocą komputera, ale poprzez „kwity” w powiązaniu z zeszytem i długopisem. Kiedy resort uszykował nam nowy wynalazek pod nazwą e-recepty, na początku było bardzo wesoło. U lekarzy i w aptekach.

Jako remedium na uzdrowienie chorej ochrony zdrowia miała być prywatyzacja szpitali. I co? Nastawione tylko na zysk szybko zaczęły padać jak muchy. Ten zabieg udał się tylko z przychodniami. Wszystkie one, tak zwanej Podstawowej Opieki Zdrowotnej czyli lekarze rodzinni zwanymi też pierwszego kontaktu zostały, choćby w Tczewie, sprywatyzowane. Odbyło się to zupełnie bezboleśnie. Nikt z ubezpieczonych, a potrzebujący porady dotyczącej jego zdrowia, nie jest i nie był odsyłany z kwitkiem. Nikt też nie wnosi żadnych opłat za badanie i wypisanie recepty.

Nieco bardziej skomplikowana jest sytuacja z komercyjnymi szpitalami. Tutaj istnieje możliwość ponoszenia kosztów przez chorego, jeśli sobie tego życzy korzystając z leczenia w owej placówce na własne życzenie. Tak jak to się dzieje z nieubezpieczonymi, hospitalizowanymi z powodów zagrażających ich życiu bądź wymagających terapii, by odzyskali ów wspomniany na początku dobrostan. Wszyscy będący uprawnieni do bezpłatnego (a składka zdrowotna?) leczenia żadnych obciążeń finansowych nie ponoszą. Chyba, że decydują się na zabieg zarezerwowany na przykład dla medycyny kosmetycznej choćby na korektę biustu. Choć nie zawsze.

Oficjalnie się twierdzi, iż w Polsce brakuje lekarzy. Mówi się, że ten deficyt oscyluje wokół 50 tysięcy! Ilu rocznie wypuszczają Uniwersytety Medyczne – tylu ubywa w sposób naturalny bądź wybiera pracę za granicą. Brakuje pielęgniarek, których średnia wieku przekracza 50 lat. Te młode, kończące studia, często jadą pracować za większe pieniądze na Zachodzie. Rozwiązania tego węzła gordyjskiego na razie nie widać.

Posługując się metodą badawczą Stańczyka medyków ci jednak u nas dostatek. Konsyliarze, co zostają w kraju, prędzej czy później ulegać będą próbom gratyfikacji ze strony pacjentów. Czy to będzie – butelka koniaku lub dobry album – łapówka, a może dowód wdzięczności? I co znaczy ta „duża wartość”?

Tymczasem parafrazując starorzymską maksymę warto ostrzegawczo powiedzieć – medicine Poloniae cura te statim. A pacjenci? – obyśmy zdrowi byli.

Krzysztof Antoń

Proszę, czytaj również na portalu: netka.gda.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *